Świadectwa historii
podbeskidziewp.pl
W sierpniu 1980 roku byłam na wczasach (zakładowych) w Bułgarii (!). Już tam docierało do nas, co się dzieje w kraju. Nie powiem, że wiele z tego rozumiałam, ale po przyjeździe do domu wszystko błyskawicznie się wyjaśniało. W domu zastałam na stole gazetę ze świeżymi informacjami, a w pracy zostałam przywitana: „dobrze, że jesteś, bo trzeba zakładać nowe związki zawodowe”. Pracowałam wtedy w Biurze Projektów Zaplecza Górniczego GPSiPG w Pszczynie, w Pracowni Instalacyjnej. Byłam w Pracowni tzw. mężem zaufania, którego podstawowym zadaniem był udział w podziale premii będącej znaczącym składnikiem wynagrodzenia.
{Play}
Biura projektów są specyficznym środowiskiem. Większość pracowników ma wyższe wykształcenie, a kontakty międzyludzkie generalnie są dobre. Tylko, że... Były to czasy, kiedy kryzys gospodarczy miał się już w najlepsze, a braki w zaopatrzeniu były coraz dokuczliwsze. Tak więc część pracowników uważała, że głównym zadaniem „Nowych Związków” powinno być sterowanie rozdzielnictwem tego co było dostarczane do sklepiku zakładowego. Wiem, że to teraz brzmi głupio, ale tak było. Zawsze byli niezadowoleni i traciliśmy na rozwiązywanie sporów dużo czasu i energii.
Byłam szefową Komitetu Założycielskiego. Zbierałam materiały, jeździłam do Jastrzębia (wtedy centrum Solidarności w regionie). Była seria strajków ostrzegawczych, z różnych powodów. Nasz dyrektor (inż. Antoszewski) był bardzo mądrym człowiekiem i starał się nie zaogniać i tak trudnej sytuacji. Świadomość polityczna szybko rosła. Przygotowywaliśmy się do wyborów do Komisji Zakładowej. Nie zgodziłam się na kandydowanie na przewodniczącą.


No i przyszedł 13.12.1981 r. Do I sekretarza PZPR ustawiła się kolejka tych co nie rzucili legitymacjami wcześniej. Organizacja ta została w wersji kadłubowej.
Podobno byłam wytypowana do internowania, ale wybronił mnie zakładowy szef PZPR (?!).
„Wierzmy w ludzi” - z takimi zachowaniami ze strony tych, od których powinnam się tego najmniej spodziewać, będę się spotykać jeszcze wielokrotnie.
Na święta pojechałam do siostry Maryli do Mielca. Musiałam mieć zgodę na wyjazd z miejsca zamieszkania, (na dojazd do pracy też musiałam mieć specjalną zgodę). Oczywiście powiedziałam, że nie pójdę po ten papier, nie potrzebuję zgody, żeby jechać do siostry i moja biedna mama przyjechała z Mielca, żeby mi tę zgodę załatwić.
Zmieniono nam dyrektora na bardziej posłusznego władzy. Uparcie nosiłam znaczek Solidarności – dywanik, jakieś protesty, chociażby tylko na tablicy ogłoszeń – dywaniki. W końcu skorzystałam z propozycji kolegi, który pracował w Pesopie w Czechowicach-Dziedzicach i w czerwcu 1982 r. i zmieniłam pracę.
W Pesopie szybko nawiązałyśmy kontakt z Kasią Sakaluk. Najpierw była to tylko wymiana ulotek, potem Kasia zapytała mnie czy nie zgodziłabym się, żeby u mnie jej koledzy coś drukowali. Ja mieszkałam w tzw. zorowskim bloku z mamą, ale mama była wtedy u mojej siostry w Mielcu (pomagała odchować urodzonego w 1981 roku drugiego wnuka) i mieszkanie było wolne. Zjechało wtedy do mnie chyba z czterech młodych ludzi (studentów) i zaczęło się drukowanie. Najpierw z oporami, później coraz sprawniej. Beata Papla (teraz Prus) była sekretarką w Pesopie i bez niej byłoby bardzo trudno – zaopatrywała nas w papier, matryce białkowe, farbę. Zbyszek Twardzik (już niestety śp.) miał malucha i bez zadawania pytań „robił za kierowcę” i nigdy oczywiście „nie pamiętał”, gdzie był.
W ogóle cała załoga razem z dyrektorem Pesopu (inż. Samek) była wspaniała. Można było na każdego liczyć. Wiedziałam, że jak o cokolwiek poproszę, nie tłumacząc po co, to mam załatwione. A gdy byłam aresztowana wysłali do prokuratury poręczenie podpisane przez prawie wszystkich. Inicjatorem był Rufin Szafron (też już niestety śp.)
Moi studenci-drukarze zwieźli do mnie mnóstwo literatury bezdebitowej – przenosili jakąś bibliotekę.
Czytałam co się dało m.in. „Poradnik Konspiratora” – bardzo mądra książeczka – te porady mi pomogły później. Byłam ze dwa czy trzy razy w Warszawie (różne adresy), coś zawoziłam, coś przywoziłam.
I znowu - „Wierzmy w ludzi” - naraz dziwny telefon od znajomego z poprzedniej pracy – czy mogę się z nim spotkać na dworcu jak będzie wracać z pracy (wracał do Bielska). Wiedziałam, że ma brata w SB. „Niech Pani uważa – interesuje się Panią komenda wojewódzka”. Zrobiłam zdziwioną minę, pożegnaliśmy się. Do dzisiaj mu nie podziękowałam. Akurat Kasia biegła na pociąg i zdążyłam jej powiedzieć, że coś jest nie tak. To były czasy telefonów stacjonarnych, zorganizować błyskawiczną ewakuację było trudno. Przyszli za dwie godziny. Jeden milicjant do obstawy i czterech chłopa. Zrobili rewizję i znaleźli dużo. Na szczęście zapomnieli zajrzeć do piwnicy gdzie też była część materiałów i nie znaleźli adresów zagranicznych gdzie posyłałam bibułę(były dobrze schowane). Podczas rewizji zadzwonił telefon, dopadłam pierwsza, dzwoni Kasia, powiedziałam tylko ”nie mogę rozmawiać, mam gości” i się rozłączyłam. Panowie się skrzywili źli, że nie zdążyli mi wyrwać słuchawki. Potem się dowiedziałam, że Kasia w szoku na piechotę biegła przez całe Bielsko, żeby wszystkich powiadomić, że u mnie jest kocioł. To było 05.10 1983 r.
Zawieźli mnie na Rychlińskiego. Próbowali mnie przesłuchiwać. Ja, przeinstruowana przez „Poradnik Konspiratora” odmawiałam odpowiedzi na pytania. Jak mnie przeprowadzali z pokoju do pokoju po drodze siedziała jakaś dziewczyna. Na pytanie „czy ją pani zna?” odpowiedziałam: „ja nie rozpoznaję twarzy”. Tak naprawdę nie wiedziałam kto to jest. To była Basia Baścik, też inż. instalator. Założyli, że musimy się znać i później wsadzili nas w Krakowie do sąsiadujących cel, każdą ze współosadzoną „opiekunką”.
Zawieźli mnie do Żywca. W celach obok były jakieś wrzaski, rozróby. Z tego wszystkiego (plus nieunikniony stres) tak mnie rozbolała głowa, że musieli wezwać pogotowie. Jak mijały te 48 godz. zawieźli mnie do prokuratury w Bielsku gdzie dostałam sankcję - 3 miesiące. I tam wielka niespodzianka – do pokoju gdzie kazali czekać weszła MOJA SIOSTRA!!! Jak mi ulżyło!!! Wszystko działa!!! Beata Papla zadzwoniła do niej zaraz rano chyba jeszcze nim przyszli na rewizje do zakładu (w protokole zapisane poważne znaleziska – oporniki!). Powiedziała: „niech Pani przyjedzie i zabierze klucz do mieszkania” - było jasne. Maryla wpadła do swojego szefa po natychmiastowy urlop, bo jej siostrę zamknęli. Oczywiście od razu wypisał (a to było WSK w Mielcu) i siostra jeszcze w tym samym dniu była w Czechowicach.
I znowu -„ Wierzmy w ludzi” - jeden z prokuratorów był czechowiczaninem i chyba nawet znał moją siostrę z czasów szkolnych. Pozwolili jej się ze mną spotkać pod warunkiem, że będzie mnie namawiać do zeznawania. Siostra: „nie baw się w harcerstwo” i cichcem mi wrzucała do bagażu różności, których jej nie pozwolili mi dać. Byłam szczęśliwa, że ją widzę, bo to znaczyło, że „na zewnątrz” wszystko w porządku, wszyscy działają jak trzeba. Na do widzenia powiedziałam, że nic nie powiem.
Z prokuratury mnie zawieźli do Suchej Beskidzkiej gdzie byłam do 14.10. 1981 r. Siedziałam sama w celi przy komendzie, przynosili mi jedzenie z kantyny. Milicjant: „nie nudno Pani”, Ja: „ja się z sobą nie nudzę”. Jeden problem, że nie było ciepłej wody. Tzn. była bardzo zimna. Prowadzili mnie do ubikacji z umywalką. No cóż, nie był to Hilton.
Przez ten czas moja siostra siedziała w Czechowicach, próbowała się dowiedzieć gdzie jestem. Spotykała się z Kasią. Z Andrzejem Zadorożnym (chyba się wtedy nawet ukrywał). Załatwiali adwokatów. Mama przez ten czas dzielnie opiekowała się wnukami.
Rodziny i przyjaciele byli wtedy w najgorszej sytuacji.
My siedzieliśmy i od nas już nic nie zależało, a oni biegali załatwiali najlepsze towary dla posadzonych (przypominam – był kryzys), wozili paczki, często na drugi koniec Polski, wykłócali się z prokuratorami (na każdą paczkę trzeba było mieć zgodę), szukali adwokatów, umierali ze zmartwienia i strachu. A my, no cóż, siedzieliśmy.
14.10. 1983 r. przewieźli mnie przez Cieszyn (gdzie coś rejestrowali) do Krakowa na Mogilską.
Zaprowadzili do celi gdzie były dwie dziewczyny (kobiety). Na dzień dobry powiedziałam, że nie będę o mojej sprawie rozmawiać. Były miłe, pomogły się zainstalować. Na drugi dzień jedną z nich przenieśli do celi obok i tam właśnie przewieźli Basię Baścik. Na Mogilskiej był areszt śledczy z pełnym rygorem. Nie wolno było mieć nic szklanego, nic ostrego, okulary mogłam mieć tylko w dzień, na noc – wystawka. Okna na stałe z matowego zbrojonego szkła – nic nie widać. Jak poprosiłam o pilnik do paznokci klawisz mi powiedział, żebym sobie poogryzała paznokcie. I znowu - „Wierzmy w ludzi” - jedna klawiszka, skądinąd wielka służbistka, przyniosła mi pilnik i mogłam sobie w końcu opiłować pazury (nawet mnie nie pilnowała przy tej czynności!). Co drugą niedzielę można było pisać list. Dostawało się ogryzek ołówka, a długopis tylko na zaadresowanie koperty w obecności klawisza.
W Krakowie kilka razy próbował mnie przesłuchiwać s-bek Podczaski. Nawet się cieszyłam jak przyjeżdżał, bo w pokoju gdzie mnie próbował przesłuchiwać było normalne okno i mogłam sobie popatrzeć na niebo i ptaszki. Jak mi się znudziło słuchanie dlaczego powinnam zeznawać, ile lat będę miała jak wyjdę z kryminału, że on wie kto mnie wyszkolił, mówiłam, że już może napisać, że odmawiam składania wyjaśnień.
I tu moje wyjaśnienie: mnie nie mieli czym zaszantażować, nie miałam męża, dzieci, wierzyłam, że nie wylecę z pracy i łatwo mi było, brzydko mówiąc, kazać im się wypchać.
A byli ludzie, którzy naprawdę mieli trudną sytuację i nie wiem co ja bym zrobiła, gdyby mnie straszyli, że skrzywdzą np. moje dziecko czy wylecę z pracy, a mam całą rodzinę na utrzymaniu. Dlatego nigdy, przenigdy nie będę oceniać czy ktoś był dzielny bo nie zeznawał, czy słaby bo coś powiedział. Nikt kto nie był w danej, konkretnej sytuacji nie może wiedzieć jak by się zachował.
Listy z domu zaczęły przychodzić, z opóźnieniem i nie po kolei, ale zawsze. Zaczęły przychodzić paczki żywnościowo-ubraniowe.
I znowu - „Wierzmy w ludzi” – przynoszą mi paczkę, oczywiście z listą co jest, a czego nie przepuścili, a przy tym czego nie przepuścili są parafki, i to nie mojej mamy. To przecież podpisy Beatki Papli i Grażynki Hałat. Okazuje się, że dziewczyny wyręczyły moją mamę i zawiozły mi do Krakowa paczkę. A w kryminale funkcjonariusz przy przyjmowaniu paczki: "jeszcze tu niech się Pani podpisze, i tu, i druga pani tez, niech koleżanka (czyli ja) wie, kto paczkę przywiózł!".
Do Myślenic przewieźli mnie 07.12. Jak mnie przewozili założyli mi kajdanki. Zapytałam się konwojentów czy się mnie boją. Chyba się speszyli, bo jak dojechaliśmy pan konwojent złapał moje bagaże zaniósł na miejsce. W Myślenicach już panował rygor więzienny. Mogłam mieć pilnik, długopis i inne bardzo wartościowe (z punktu widzenia aresztanta) rzeczy. Ubikację miałyśmy w celi (w Krakowie – kubeł w rogu celi). Na spacer wychodziło się całym oddziałem (w Krakowie celami).
I znowu - „Wierzmy w ludzi”. Na spacerniaku podszedł do mnie klawisz i cicho powiedział, że dzwoniła do nich moja mama. Nic więcej nie chciał powiedzieć i szybko odszedł. I tak dużo ryzykował.
Dla ludzi, którzy nie siedzieli: takie sygnały z zewnątrz są bardzo ważne. Wzmacniają system nerwowy.
W Myślenicach byłam do 22.12. W tym czasie przesadzali mnie chyba z 3 razy. W większości siedziałam z bardzo młodymi dziewczynami. Była jedna starsza pani z Zakopanego chora na schizofrenię. Reszta to bardzo młode zagubione, część po domach dziecka, dziewczyny (napady, kradzieże, oszustwa). Przerażające. Zachowywały się bardzo w porządku. Prawdę mówiąc opiekowały się mną i to w każdej celi gdzie mnie przenosili. W Myślenicach straciłam zęba (dokładnie 13.12!), wypadła mi plomba a dentystka (nie pamiętam jak często przyjeżdżała) miała tylko kleszcze.
22.12. przyjechał prok. Słupik z informacją, że mnie wypuszczają.
Pojechałam do domu.
Kasia zorganizowała spotkanie, nie pamiętam czy jeszcze przed czy już po świętach, z moimi studentami-drukarzami. U niej w mieszkaniu. Przyszedł Andrzej Kabat i Darek Mrzygłód, reszta chyba spanikowała. Opowiedziałam jak było.
Przez następne miesiące z okazji „zapoznawania się z materiałami”, z okazji rozpraw wszelakich poznawałam sporo ludzi zaangażowanych w działania konspiracyjne. Bardzo skrupulatnie, godzinami „zapoznawałam” się z materiałami na, podstawie których mieli mnie oskarżać – przepisywałam co się dało a prokurator musiał mnie pilnować przy tych czynnościach, do których przecież MIAŁAM PRAWO! Podczas jednej z wizyt w prokuraturze Kasia poznała mnie z Grażyną Staniszewską. I właśnie po jakimś czasie Grażyna przyjechała do mnie i powiedziała, że szuka miejsca na drukarnię. No i znowu moje mieszkanie w bloku zorowskim zostało przekształcone w drukarnię. Grażyna umówiła mnie z drukarzem, którego miał przywieźć kolega. Przywieźli rakle, ramki, farby, kwarcówkę.
Tym drukarzem był Mietek Machowiak, który później został moim mężem.
No i przeszliśmy z powielacza białkowego na SITO! Mietek sprawnie rozpinał sito na ramkach (ramki robił tata Mietka), nakładał emulsję. W łazience została zorganizowana ciemnia, w przedpokoju się sita naświetlały, w pokoju się drukowało. Z początku były problemy z diapozytywami, ale później, chyba zaczął je robić Stasiu Skwierawski i poszło sprawnie. Ja oczywiście nie wiedziałam, kto robi diapozytywy – ta wiedza nie była mi do niczego potrzebna. Byle były na czas. Do drukowania włączyli się Darek i Andrzej. Robili też dużo innych rzeczy, ale ja nie musiałam o tym wiedzieć, niech sami opowiedzą. Mietek na początku zabierał sita (opakowane) ze sobą do domu, bo przecież moje mieszkanie było „spalone”, ale chyba dlatego było bezpieczne. Później cały sprzęt zostawał u mnie. Drukowania było coraz więcej, drukowało się ciurkiem dzień, noc, składało, pakowało i rozwoziło. Grażyna podawała ilość szt. i adresy gdzie zawieźć. Sporą część zabierał Mietek, zawoził to na adres, z którego to było dalej dzielone. Ja brałam kilka paczek i rozwoziłam po paru bielskich adresach, Kasia zabierała chyba dla Mostostalu (przez Andrzeja Zadorożnego), sporą paczkę zawoziłam do Jeleśni do Zbyszka Satławy. Część odbierał ode mnie Artur Kasprzykowski, miał klucz i wiedział gdzie dla niego paczka leży.
Co dwa tygodnie jeździłam do Warszawy przede wszystkim po diapozytywy Tygodnika Mazowsze, a przy okazji załatwiałam różne zlecenia Grażyny. Trzeba było urwać się z pracy na pociąg ok. 13-tej, wieczorem się było w W-wie, objeżdżałam co było do załatwienia i wracałam nocnym pociągiem, rano byłam w Czechowicach i mogłam iść do pracy. Nabrałam takiej wprawy, że mogłam spać w pociągu na stojąco.
Nie pamiętam adresów, ale jeździłam też do Nowej, na Czerniakowską, gdzie Mietek się uczył drukować, stale do p.p. Osowskich na Rejtana gdzie odbierałam diapozytywy i zawoziłam papier, koperty itp. (wycyganione od Beatki). Raz nawet najechałam Ludkę i Henia Wujców. Andrzej koniecznie potrzebował jakąś informację. Henia nie było i Ludka (święta kobieta!) dała jeść, położyła mnie spać. Heniu wrócił ok.3-ciej i biedactwo zaczął pisać to coś czego potrzebował Andrzej.
Nie pamiętam, niestety bielskich adresów i nazwisk tych wspaniałych ludzi, którzy udostępniali swoje domy/mieszkania na skrzynki kontaktowe. Nie mogłam ich, z oczywistych powodów, zapisywać, a teraz już nie pamiętam. Tzn. z grubsza wiem gdzie jeździłam, ale nr domów, mieszkań, nazwiska się zatarły. A ludzie byli naprawdę bardzo dzielni, solidni. Wiele z tych rodzin miało małe dzieci i nie bali się ryzykować. Zgłoście się, żebyśmy mogli się jeszcze spotkać!
05.07.1986 r. wpadł Mietek z większością nakładu. Po prostu w punkcie, gdzie odwoził towar nikogo nie było i milicjant się zainteresował co ma w torbie. Oczywiście go zamknęli. W jakiś wspomnieniach czytałam, że po wpadce Mietka zawiesiliśmy działalność. Nieprawda. Doskonale wiedzieliśmy, że Mietek nic nie powie. I następny numer musi wyjść, żeby nie było widać, że coś się zmieniło jak Mietka zamknęli. Bardzo długo się męczyliśmy z Andrzejem, żeby wydrukować to co trzeba. Sito się co kilkadziesiąt szt. sypało, nie mieliśmy tej wprawy co Mietek, trzeba było znowu i znowu nakładać emulsję, naświetlać… Ale się udało. Mietka wypuścili po ok. 2,5 miesiąca. Zrobiliśmy mu u mnie wielką imprezę powitalną. Oczywiście Mietek do mnie szedł bardzo okrężną drogą uważając czy ktoś go nie śledzi.
Jakiś czas jeszcze drukowaliśmy u mnie (na szczęście już był Mietek i nie musieliśmy walczyć z sitami), ale szybko Darek z Andrzejem wynajęli mieszkanie na Karpackim, gdzie można było uruchomić pełnowymiarową drukarnię, a ja odzyskałam mieszkanie i mogłam nawet czasem zaprosić znajomych.
Wtedy dołączyła do nas Terenia Szafrańska. Pisała teksty, szpaltowała. Andrzej przywiózł ze Szwecji super maszynę do pisania, ze zmiennymi głowicami! Terenia bardzo szybko opanowała ten cud techniki. W lecie (w wakacje) udostępnialiśmy drukarnię studentom z KUL-u, drukowali swoje materiały, ale byli strasznymi bałaganiarzami. Bardzo mnie to denerwowało. Na szczęście sąsiedzi byli w porządku. Na pewno się orientowali co się u nas dzieje. Podczas spisu powszechnego nauczyłam się na pamięć danych właścicielki mieszkania, zapozorowaliśmy malowanie, kolega Mietka – Tadek Harat malował kuchnię, a ja przyjmowałam spisującą w przedpokoju. Nie można było przecież pokazać mieszkania! Sąsiedzi umawiali mnie na termin mi pasujący, na pewno się domyślali co się dzieje w tym mieszkaniu.
A propos bałaganu: podczas drukowania siłą rzeczy powstaje „fajans” czyli odpady, nieudane druki, mnóstwo papierów, których nie można było wyrzucić do śmieci. Jak drukarnia była w Czechowicach przez jakiś czas Mietek zabierał fajans do siebie do domu i palił w piecu. Niestety tyle tego było, że zapchał się komin. Potem robiliśmy ognisko na przy domu Mietka Zacharejki, dzieci siostry nie mogły zrozumieć dlaczego wujek nie pozwala im przyjść na ognisko.
Potem przyszedł następny etap – kupno offsetu, ale o tym opowiedzą Andrzej z Darkiem.

Aleksandra Machowiak zd. Tyrlik